Informacje o Dobry Glina Zły Glina - 6903648734 w archiwum Allegro. Data zakończenia 2017-09-07 - cena 31,60 zł
Korupcja przeniknęła struktury policji. Herszt sprzedajnych gliniarzy musi zostać zneutralizowany zanim jego ludzie dobiorą się do Twojego Agenta. Nie poradzisz sobie w pojedynkę, ale nie wiesz, komu możesz zaufać. Przeprowadź śledztwo, aby dowiedzieć się, kto jest kim, ale działaj szybko, bo broni nie wystarczy dla Glina, Zły Glina to dynamiczna gra ukrytych tożsamości, w której gracze wcielają się w uczciwych i skorumpowanych policjantów. Ich zadaniem jest odkryć, kto jest kim oraz wyeliminować szefa wrogiej grupy. Dużą regrywalność gwarantują karty przedmiotów, dzięki którym spotkanie twarzą w twarz z przeciwnikiem jest ekscytujące. Mnóstwo emocji, krótki czas rozgrywki i imprezowy charakter sprawiają, że Dobry Glina, Zły Glina to idealny pomysł na spotkanie w większej grupie pudełka:
Po pierwsze – media szybko się nudzą. Gdy polityk mówi, że do czegoś nie dopuści, że coś zabroni, to za pierwszym razem działa, także za drugim, ale za trzecim już niekoniecznie. Oczywiście dobry glina nie wywołuje takiej ekscytacji, ale i nie nudzi się aż tak szybko. Musie mieć tylko do pary złego glinę.
„Piłsudski” i „Legiony” są trochę jak dobry i zły glina. Tyle że taktyka dobrego i złego gliny jest skuteczna wtedy, kiedy najpierw wchodzi zły i grozi, krzyczy, poniża, a potem dobry, który łagodzi i koncyliuje, w rezultacie zaś obaj dostają, czego chcą. W tym przypadku było na odwrót, „Piłsudski” wszedł do kin na tydzień przed „Legionami”, co odrobinę komplikuje moją koncepcję recenzji, należy jednak pamiętać, że w tej parze żaden z policjantów nie gra przecież fair. Na początku wyznam rzecz szokującą: „Piłsudski” w reżyserii Michała Rosy jest może najlepszym polskim filmem historycznym ostatnich kilkunastu lat (aha, jest jeszcze „Wołyń”), a widziałam tychże sporo, gdyż taki mam właśnie syndrom sztokholmski. Tymczasem Rosa zaskakuje (to że „zaskakuje”, mówi też coś o tym, z jakimi oczekiwaniami idzie się na film o Polskiej Historii) solidnym rzemiosłem: ładne kadry, ciekawe wnętrza, nieprzefajnowane kostiumy i albo świetnie (Borys Szyc, Tomasz Schuchardt), albo więcej niż przyzwoicie zagrane role (cała reszta). Scenariusz trzyma się kupy, nie gubi wątku i nie zawiesza się co chwila w meandrach onirycznych dygresji. Najzwyczajniej w świecie dobrze się to ogląda, historia wciąga, tym bardziej że wiemy, jak się skończy. Co wyjątkowe w nowym polskim kinie historycznym (które stanowi przecież coś w rodzaju s z k o ł y, ale to temat na osobny tekst) – właściwie nie ma w tym filmie żenujących dialogów (a te, które takie są, przypadkiem zawierają słowo „Polska”), ogląda się go spokojnie, bez przyczajonego albo i całkiem jawnego bólu zębów, bez psychofizycznego dyskomfortu określanego przez miejski słownik potocznej (już!) polszczyzny mianem krindżu. Można się poczuć jak dorosła osoba, której inna dorosła osoba pokazuje kawałek naszej historii, jak w n o r m a l n y m kraju. O przebiegły, dobry glino! Piłsudski jest tu człowiekiem z krwi, kości, brody, wąsów, ciała, mięśni. Człowiekiem ze zmęczenia, zniechęcenia, dezorientacji. Balansującym między prostolinijnością i prostactwem. Borysowi Szycowi udało się uchwycić charyzmę Ziuka, Dziadka, Komendanta: zarazem szorstkość i ciepło, urok i toporność, coś, co musiało działać tam i wtedy, co działa z kart opowieści historycznych, co uwodzi w postaci Piłsudskiego do dzisiaj. Ciało Piłsudskiego, osoba aktora – są tu ciekawsze niż fabuła, ważniejsze niż słowa, bardziej zajmujące niż polityka. To zarazem film jakoś dziwnie kameralny – parę osób, duży czas. Mimo rozmachu przestrzeni, którą co chwila obejmują szerokie kadry, jest to w zasadzie historia koleżeńskich rozmów, zwątpień i utarczek. Udało się dobrze napisać i zagrać dialogi – powtarzam to raz jeszcze, bo naprawdę stanowią największą bolączkę nowego polskiego kina patrio… to znaczy historycznego. Bohaterowie mówią w sposób zrozumiały, a jednocześnie nierażący anachronizmem ani zatrważającym ubóstwem leksykalnym. W dodatku ich język brzmi ciekawie – poprzez lekki, nienachalny, niekarykaturalny wileński zaśpiew i nietłumaczące się nikomu z niczego rusycyzmy. Piłsudski w rozmowach z Aleksandrem Prystorem przechodzi płynnie na rosyjski i nikogo to nie dziwi – ten zabieg dobrze pokazuje, że polskość, o którą z takim uporem szło, była, bo musiała być, konstruktem, projektem do wymyślenia, nie tylko w sensie politycznym i tożsamościowym, ale także tym najbardziej podstawowym, bo językowym właśnie! Do tego wytrawnie potraktowane wątki osobiste: przytłumiona na drugim planie, a wstrząsająca ogromem cierpienia tragedia Walerego Sławka i Wandy Juszkiewiczówny (pasierbicy Piłsudskiego), Ziuk jako namiętny kochanek, atrakcyjny mężczyzna i niewierny mąż (cóż, życie), kobiety, które są na marginesie, bo tam je zepchnęło ciśnienie historii, a nie brak wyobraźni scenarzysty. Gdyby nie ostatni kwadrans – zbędny, dłużący się, wtórny – można by z czystym sumieniem wystawić osiem gwiazdek na Filmwebie i wrócić do lepszych zajęć. Tyle że ja nie wierzę w system gwiazdkowy. No i teraz klops, bo oczywiście dobrze by było, gdyby „Legiony” okazały się rozkosznie złym gniotem, jak obiecywał ich trailer, wybuchowym i fantazyjnym prequelem do „1920 Bitwy Warszawskiej” (rany, co za karkołomny tytuł, to się naprawdę tak nazywało?) Jerzego Hoffmana, która pozostaje zachwycająco najwspanialsza w kategorii „patriotyczne filmy najgorsze”; sprawa jest jednak bardziej skomplikowana. À propos syndromu sztokholmskiego, to „Legiony” trwają tak długo, że oczywiście zdołałam go w sobie w kierunku tego filmu rozwinąć. Była nas zaledwie garstka na porannym pokazie dla seniorów, po trzech godzinach ledwo dobrnęliśmy do Kostiuchnówki (lipiec 1916), siedzenia cierpły, kończyny rozpoczynały niesubordynowane peregrynacje w stronę sąsiednich krzesełek („na głowę sobie te nogi załóż” – zgromiła mnie matczynym głosem pani z rzędu wyżej, która wcześniej strofowała swego towarzysza za szeleszczenie), początkowe uczucie bolesnego zażenowania ustąpiło rezygnacji i poddaniu się sennym krajobrazom oraz poodrywanym od siebie scenom, porzucanym i odnajdywanym wątkom. Przyznać należy, że bardzo przyjemnie było wodzić oczyma za Wiktorią Wolańską, oryginalną debiutantką w roli Aleksandry Tubilewicz, centralnej postaci filmu i miłosnego trójkąta. „Ten wątek miłosny niepotrzebny” – orzekła pani od szeleszczącego pana, nie bez racji. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że twórcom „Legionów” wydawało się, iż tworzą epicki fresk, bolesny melodramat rzucony na tło wielkiej historii, opowieść o młodości, miłości i wolności czy jakie jeszcze recenzenckie kalki można by podrzucić na tę okoliczność. Najciekawsze jednak jest w tym filmie rozjeżdżanie się obrazów i słów. Słów – tych z wewnątrz i tych z zewnątrz – począwszy od niezliczonej liczby logotypów instytucji, które dołożyły się do produkcji dzieła, skończywszy na doklejonej na koniec szlachetnej klauzuli o wdzięczności dla tych, co „wywalczyli nam niepodległość”. Muzyka też jest jakaś „zewnętrzna”, jakby ją dograno w postprodukcji na szybko, dla podrasowania patriotycznego patosu. To po prostu zła muzyka. A wewnątrz? Dialogi są, co tu kryć, czerstwe i nieporadne, na szczęście bywają długie minuty, kiedy ich nie ma. Ale ktoś tu bardzo ciekawie myślał obrazem, zwłaszcza w scenach batalistycznych. Są długie, męczące, ćwiczące wszelkie możliwe ujęcia i skróty kamery – jakby to był poligon dla operatora i montażysty – lecz ich rozwlekłość odpowiada w pewien sposób temu, o czym są – o trudzie wzajemnego zabijania się. Jakiś rosyjski żołnierz w okopie żegna się prawosławnym sposobem po wielokroć, zanim jego głowa nie zostanie rozwalona polską szablą. Inny desperacko i bohatersko próbuje usunąć wiązkę dynamitu przyczepioną do mostu kolejowego przez dywersantki w służbie Legionów, Olę i Krysię – wybucha i on, i most, i pociąg. Nieważne, jak wspaniale wygląda koń w galopie, jak pięknie siedzi na nim przystojny ułan, na końcu i tak chodzi o krew i flaki. „Wojna to nie kurtuazja, lecz najohydniejsza rzecz w życiu, trzeba to zrozumieć i nie bawić się w wojnę” – pisał Lew Tołstoj, weteran wojny krymskiej. „Legiony” są prostodusznie naiwne w roli złego gliny, nie udają, że chodzi im o coś więcej niż patriotyczną agitkę z love story w tle (ewentualnie na odwrót: patriotyczne love story z agitką w tle) i zarazem nie są w stanie ukryć krwawej istoty tego patriotyzmu. Natomiast im dalej od końcowych napisów „Piłsudskiego” – wracam do dobrego gliny – tym bardziej narastają we mnie frustracja i poczucie jakiegoś oszustwa. Bo pozorując mięso historii i ludzki konkret (wycieńczony udawaniem chorego psychicznie Piłsudski woła kolegów o pomoc w goleniu się i zasypia na trzydzieści godzin), Rosa nakręcił film w gruncie rzeczy banalny i konserwatywny. Historię Piłsudskiego – i tę sprzed Legionów, i tę po 1918 roku – można opowiedzieć na sto różnych sposobów, nie brakuje w niej kontrowersji, zwrotów akcji, napięć, sprzeczności – to prawdziwa gratka dla biografów. Nie chodzi tylko o to, że jest historią od bojownika do tyrana, od więźnia politycznego do twórcy politycznego więzienia, ale choćby o to, że Piłsudski był trochę Kotem w butach polskiej polityki – mistyfikował, powoływał do życia nieistniejące ciała administracyjne, ryzykował, udawał silniejszego, niż był w istocie, porzucał dawnych aliantów, szukał sojuszników z każdej strony, był wojskowym dyletantem, który stworzył wojskową legendę. Można by opowiedzieć o tym, co poświęcał dla sprawy niepodległości: życie ludzkie i idee, wartości społeczne i programy reform. Tutaj zaś dokonuje się cudów męstwa, by w zasadzie nie powiedzieć nic. A zwłaszcza nie powiedzieć „socjalizm”, co jeden zabawny internauta skwitował komentarzem „PPS – Polska Partia Prawa i Sprawiedliwości”, bo w istocie ten skrót chyba ani razu nie jest w filmie rozwinięty. Wszyscy wiemy, że Piłsudski wysiadł z czerwonego tramwaju na przystanku niepodległość itd., itp., ale tutaj nawet to wysiadanie nie jest za bardzo pokazane, a już na pewno nie kolor tramwaju! Podczas sceny manifestacji na placu Grzybowskim (listopad 1904) bojowcy śpiewają „Warszawiankę”. Tylko że w latach rewolucji 1904–1907 śpiewano nie „Oto dziś dzień krwi i chwały”, ale „Dziś, gdy roboczy lud ginie z głodu / Zbrodnią w rozkoszy tonąć, jak w błocie”, czyli „Warszawiankę 1905”. Nie wiem, czy zamiana pieśni to błąd faktograficzny, czy celowy zabieg, nieważne, choć znamienne. Oba zresztą filmy obchodzą się ostrożniutko z wątkiem klasowym – w „Legionach” jest on tłem melodramatu, bo jeden z bohaterów jest biedny, drugi bogaty, a gdy Ola dyga przed hrabianką, właścicielką pałacu, w którym urządzono lazaret i wyjaśnia „jemy jej chleb” – to nie wiadomo, czy ironizuje (obawiam się, że jednak nie). Nie ma tła społecznego, nie ma problemów ideologicznych, nie ma endecji, która przecież wcale się do zbrojnej walki o niepodległość nie paliła. Cień dylematu pojawia się w „Piłsudskim” na początku – to moment, w którym konspiratorzy skupieni wokół Ziuka decydują się na korzystanie z metod terroru w walce z rosyjskim zaborcą: bomby, zamachy, napady na pociągi. Pojawiają się wątpliwości: tak strzelać do ludzi, w końcu jesteśmy partią polityczną? Jest to jednak dylemat bałamutny i pozorny – bo po pierwsze, przecież teleologia filmu pokazuje, że była to droga słuszna i do wielkiego prowadząca celu, a po drugie, partyjni oponenci Piłsudskiego (to znaczy przyszła PPS-Lewica) przedstawieni są jako postaci wielce antypatyczne, jałowi politykierzy, którym rzeczowy Ziuk przeciwstawia twardą wolę walki o niepodległość. Że niepodległość jest ważniejsza niż równość, niż sprawiedliwość społeczna, niż wyzwolenie robotników – to się rozumie samo przez się, poza kadrem, nic więc dziwnego, że ideom socjalistycznym najdosłowniej odmawia się w tym filmie prawa głosu. Oba filmy mają zaś strasznie oszukańcze trailery – nie dajcie się zwieść, są długie chwile ciszy między zapowiadanymi fajerwerkami. Czasem myślę, zupełnie nieironicznie, że nowe kino patriotyczne powinno właściwie poprzestać na produkcji zwiastunów – dobrze się czuje w dynamicznym montażu, losowych scenach, dramatycznie rzucanych kwestiach i budowaniu patriotycznych teledysków pod amerykańskie szlagiery (pamiętacie jeszcze Lanę Del Rey w zwiastunie „Miasta 44” Jana Komasy? W zwiastunie „Legionów” mamy, a jakże, „Legendary” grupy Welshly Arms i uroczy kawałek angielskiej indie piosenkarki Birdy). To forma krótka jak szarża, to medium patosu i ułańskiej fantazji. Pozwala też na ucieczkę od problemów, których to kino ciągle nie chce lub nie potrafi udźwignąć. „Piłsudski” reż. Michał Rosa premiera: „Legiony” reż. Dariusz Gajewski premiera:
Heavy Rain (PL) na https://www.g2a.com/r/kaftann (3% zwrotu z kodem KAFTANN)💙 Zostań Patronem: https://patronite.pl/kaftann 📷 http://instagram.com/konradhi
Im dłużej zagłębiam się w świat gier planszowych, tym bardziej dostrzegam pewien konkretny podgatunek gier z kategorii tych imprezowych. Obok rozmaitego grona rozgrywek słownych, „okołokalamburowych” lub tych zmuszających do wyobraźni, istnieje jeszcze specjalne grono. Cechą wspólną wszystkich tytułów wchodzących w jego skład jest atmosfera tajemnicy, rywalizacji dobra ze złem, a także ukrytych tożsamości. Czy gra Dobry Glina Zły Glina właśnie należy do tej kategorii? I tak, i nie. Muszę przyznać, że mam słabość do tych gier, co już zasygnalizowałem pisząc recenzję Avalona. Kłamstwa, zagrywki, manipulacja, kręci mnie to. Mam nadzieję, że teraz drogi czytelniku nie postawisz mnie w totalnie ciemnych barwach. Ja po prostu lubię takie klimaty, w filmach, serialach i książkach. A także grach. Dlatego z ogromną radością przyjąłem w prezencie urodzinowym Dobrego Glinę…, wydanego przez Fullcap Games. I muszę przyznać, że za mną już kilkanaście bardzo sympatycznych rozgrywek. Dobry Glina Zły Glina / fot. Przystanek Planszówka Sympatyczne grafiki Pierwsze wrażenie po otwarciu niewielkiego, aczkolwiek ładnego pudełka jest pozytywne. W środku znajdziemy dosłownie malutką książeczkę z instrukcją, a także sporo kart. Jeśli miałbym jakoś scharakteryzować grafiki, porównałbym je do dobrej kreskówki. Po prostu, wygląda to bardzo przyjemnie, w żaden sposób nie razi, a nawet bardzo dobrze komponuje się z klimatem rozgrywki, który ma być przede wszystkim imprezowy i pełny śmiechu. Dobry Glina Zły Glina / fot. Przystanek Planszówka Nie ruszaj się, wyjdź z podniesionymi rękami Dobry Glina Zły Glina to karcianka przeznaczona dla liczby od czterech do ośmiu osób. Na początku rozgrywki każdy z graczy losuje po trzy karty tożsamości. W zależności od układu, dany gracz zostaje przydzielony do konkretnej drużyny (Źli lub Dobrzy). Oczywiście, cała zabawa polega na tym, że na początku nikt nie zna tożsamości innych graczy, te dopiero poznaje się w trakcie gry za pomocą różnych ruchów lub specjalnych kart akcji. Zadaniem jednej i drugiej ekipy jest wyeliminowanie szefów za pomocą pistoletów. Proste? Owszem, ale niesamowicie zabawne. Dobry Glina Zły Glina / fot. Przystanek Planszówka Fenomen gry polega przede wszystkim na negatywnej interakcji. W tym niewielkim pudelku jest jej po prostu mnóstwo. A to dostajemy karty, które pozwalają nam zabrać komuś pistolet, a to możemy na końcu rozgrywki zmienić komuś przynależność do ekipy (czasem pozbawiając rzutem na taśmę udziału w zwycięstwie). Samo wyciągnięcie giwery to tylko połowa „sukcesu”. Trzeba jeszcze oddać strzał. A to wcale nie okazuje się takie łatwe. Krótko mówiąc, z jednej strony negatywna interakcja, ale z drugiej gwarancja śmiechu i humoru. Wszystko gwarantuje nam masa kart przedmiotów, z których możemy korzystać w trakcie partii. Większość z nich to przedmioty kojarzące się z klimatem policyjnym (np. pies policyjny, monitoring etc.), wszak walka dwóch frakcji to pojedynek uczciwych gliniarzy ze sprzedawczykami. Trochę taka Infiltracja z Di Caprio i Damonem, lecz na wesoło. Dobry Glina Zły Glina / fot. Przystanek Planszówka Lubię gry, w których zasady są dość precyzyjnie wyjaśnione i konkretne. W tej nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Wszystkie karty jasno i klarownie tłumaczą graczowi co powinien zrobić, w efekcie czego wyjaśnienie i zrozumienie gry zajmuje nie więcej niż minutę. I nie trzeba praktycznie rozgrywać tzw. partii próbnej, od razu można ze sobą walczyć. Regrywalność jest? I tak i nie. Z jednej strony przyjemnie grało nam się za każdym razem po dwie-trzy partie, ale z drugiej strony łącznie nad tytułem spędzaliśmy góra jakieś 30 minut. Jeśli miałbym coś powiedzieć o Dobrym i Złym Glinie, to musiałbym wskazać na jej tzw. „przerywnikowy” charakter. Nie będzie to raczej główny tytuł planszówkowego wieczoru, raczej coś, przy czym chętnie odpoczniemy od chwilowego rozgrzania mózgownicy. Rozgrywka nie zmusi nas do głębokiej analizy, lecz luźnych ruchów, a także głębokiego relaksu i śmiechu. Ja to kupuję. Dobry Glina Zły Glina / fot. Przystanek Planszówka To teraz standardowo kilka luźnych spostrzeżeń ode mnie: Zdecydowanie gra nabiera kolorytu w większym gronie. Co prawda na pudełku jest mowa już o czwórce graczy, sugerujemy jednak przetestować grę tak przy sześciu osobach wzwyż. Wtedy jest nieco ciekawiej, dynamiczniej. I jak ktoś lubi, może trochę przedłużyć grę dedukcją. Klimat jest przyjemny. Może nie ma tutaj wielkiego wczucia się w rolę policjantów, ale jak ktoś się postara, bez trudu może zbudować odpowiednią atmosferę. Klucz leży w naszej wyobraźni. Sam zresztą motyw gliniarzy budzi we mnie delikatną sugestię. A może jakaś planszówka rodem z 13 Posterunku lub Akademii Policyjnej? Czegoś takiego, chyba jeszcze nie było, a gwarantowałoby dużo śmiechu. By regrywalność była na bardzo dobry poziomie, przydałyby się dodatkowe karty postaci i przedmiotów. Tak jest na poziomie dobry, po prostu. Niezłe, ale bez wielkiej rewelacji. Cieszę się, że gra poszła innym torem niż np. Avalon, Agenci Molocha, czy Mamy Szpiega. Po prostu takich gier narracyjnych jest zwyczajnie dużo. A tak, mamy interesującą próbę rozgrywki za pomocą kart. Dobry Glina Zły Glina to niezła propozycja na wieczór w towarzystwie przyjaciół, która nie zajmie wiele czasu, a dostarczy to co fundamentalne w grach imprezowych, luz, śmiech, zabawę. Wszystko dzięki systemowi gwarantującemu negatywną interakcję. I to jaką!
Dobry glina nie może spa zły glina nie może spać bo jego sumienie mu nie pozwala. opensubtitles2. Co jeśli go obudzi, a on będzie na nią zły,
Imprezowa, dynamiczna gra karciana, gdzie ścierają się dwie frakcje. Dobrych gliniarzy i sprzedawczyków, którzy pracują dla mafii. Którzy zwyciężą? Kto zostanie wyeliminowany - Herszt czy Komisarz? Liczba graczy oscyluje w granicach 4-8. Jesteśmy podzieleni na dobrych i złych gliniarzy (karty tożsamości są oczywiście tajne). Fajnie wymyślona jest koncepcja jak się określa przynależność. Dostajemy trzy karty tożsamości i dołączamy do frakcji, której więcej kart mamy na ręku. Przy czym jak ktoś nas będzie chciał wyeliminować to ciągle pozostaje opcja blefu z odsłonięciem tej jednej innej karty. Gra polega na wyeliminowaniu drużyny przeciwnej w całości lub zabiciu ich szefa. Rozgrywka jest zaplanowana do 10 minut, zwykle tyle mniej więcej faktycznie trwa. Chodź zdarzały się i dłuższe, ale był to raczej wynik naszego heheszkowania w trakcie niźli samej gry. Karty są standardowo wykonane, grafiki mi się podobają. Przywodzą mi na myśl stare komiksy lub serial Archer. Nie jest to dokładnie ta sama kreska oczywiście, ale skojarzenia pozostają. Biorąc pod uwagę jak cyniczny był to serial uważam, że doskonale ta stylistyka odnajduje się w grze o konfrontacji złych i dobrych gliniarzy. Losowość wpływa na grę w stopniu umiarkowanym, interakcja jest bardzo duża (w końcu chcemy się wzajem pomordować! To zbliża ludzi). Gra jest na tyle prosta i pakowna, że bez problemu można to zabrać na wyjazd, na imprezę lub nudny wykład,ale csiii,tego ostatniego wam nie mówiłam. Relacja z warsztatów będzie później :)Marian Dziędziel w filmie "Dom zły" w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego, fot. materiały prasowe / ITI Cinema Podczas gdy Machulski w swoim "Vabanku" proponował widzom polską wersję klasycznego amerykańskiego kina noir, jego młodszy kolega, Wojciech Smarzowski stworzył własny gatunek, który pół-żartem nazwać by można "Polish-noir".Różne wizje polityki zagranicznej rządu i prezydenta nie zawsze szkodzą Polsce. Zbyt rzadko jednak Donald Tusk i Lech Kaczyński potrafią to wykorzystać. Kiedy w marcu 2007 r. prezydent Lech Kaczyński na szczycie UE zgadzał się na radykalne ograniczenie emisji dwutlenku węgla, niewielu zdawało sobie sprawę, że grozi to drastycznymi podwyżkami cen prądu w Polsce. Nawet ojciec tamtej porażki woli dziś o tym nie pamiętać. Ramię w ramię z premierem zasiadł w czwartek do stołu z liderami UE, aby wynegocjować dodatkowe pozwolenia na emisję dwutlenku węgla dla naszych elektrowni. Udało się - dostaniemy zgody warte 60 mld zł. W praktyce oznacza to, że tyle pieniędzy pozostanie w kasie państwa, a elektrownie jeszcze przez wiele lat nie będą zamykane ze względu na dużą emisję CO2. Brukselski kompromis to przede wszystkim zasługa rządu. Choć nie bez znaczenia jest to, że polska delegacja z premierem i prezydentem w składzie mówiła za granicą jednym głosem. To nieczęsta sytuacja w minionym roku. W latach 1989-2005 panowała zgoda w sprawie zasadniczych celów polityki zagranicznej, nawet jeśli w pewnych okresach prezydent i premier wywodzili się z innych obozów politycznych. Wszystkie ośrodki władzy akceptowały takie cele, jak członkostwo w NATO i Unii Europejskiej. Źródło: Newsweek_redakcja_zrodlo 3ARz9YZ.